„Górski Raj” – Monika Cisek
"Mountain Paradise" - Monika Cisek

     Cieszył się Pan Bóg patrząc na Polskę. Udała Mu się. Wysyłani w różne jej części aniołowie przynosili dobre wieści: że ziemie żyzne i dobrze rodzą plony, że wody czyste, że ludzie pracowici i pobożni. Tylko z Podhala wiadomości nie było. Dręczyło to Pana Boga, ponieważ chciał wiedzieć także, co u górali słychać.
W końcu przywołał Matkę Boską.
– Pomóż Mi, bo nie wiem co mam zrobić. Brak wieści z Podhala nie daje Mi spokoju – powiedział do niej.
– Chyba wiem, co uczynię. Zabiorę Jezusa i zejdę na ziemię. Za jakiś czas wrócę i wszystko Ci opowiem – uśmiechnęła się Maryja.
Zeszła więc Święta Panienka z niebios. Idzie, rozgląda się. Widzi zwierzęta nakarmione, ludzi uśmiechniętych. Cieszy się, bo wie, że Boga uradują takie wieści. Niestety, jak to w zimie – co akurat panowała – szybko zmrok zapadł. Przyszła pora nocleg znaleźć. Szuka więc Maryja miejsca odpowiedniego. Przygląda się, czy w pobliżu zabudowań nie ma. Coraz trudniej jej iść, bo Jezusek wcale lekki nie jest, a drogi górskie wyboiste ogromnie. Wreszcie dochodzi do jakiegoś domu. Puka niepewnie. Gospodarz wychyla się przez drzwi i jego oczy robią się wielkie ze zdumienia.
– Kobieto, a cóż wy tu robicie o tej porze? I to z dzieckiem?! – dziwi się. Szybko wprowadza Matkę Boską do wnętrza domu.
– Baśka, przygotuj tam suche odzienie i strawę jakąś, a duchem! Matka samotna nam się tu zabłąkała! – krzyczy pośpiesznie w stronę drzwi sąsiedniej izby.
– Już, pali się czy co? – odpowiada żona, ale po kilku minutach przychodzi trzymając swoją własną najlepszą suknię, miskę zupy i garnek ciepłego mleka.
Następnego dnia budzi się gospodarz i idzie sprawdzić jak się miewa gość. Patrzy, a kobiety nie ma. Rozgląda się po całym domu – i nic śladu nie ma! Wygląda na zewnątrz i musi się chwycić framugi, żeby nie upaść. Od drzwi wiedzie jakby fioletowa droga. Uspokoiwszy się, mężczyzna ogląda ją z bliska. Okazuje się, że jest cała zrobiona z fioletowych lelujek. Kwiaty rosną w śladach stóp odciśniętych na śniegu.
– Baśka! Toć my chyba samą Matkę Boską gościliśmy wczoraj! – Krzyczy wchodząc do domu.
Od tego czasu lelujki, nazwane potem krokusami, rosną w Tatrach.

***

1 maja
Misja – zobaczyć krokusy.
Miejsce – Dolina Chochołowska.
Czas – cały dzisiejszy dzień.
Oto jak przedstawiają się moje plany na najbliższe godziny.
Jedziemy samochodem. W ręce trzymam swój ulubiony przewodnik turystyczny. Postanawiam trochę poczytać o celu naszej podróży, więc otwieram książkę. Jestem zdziwiona – dowiaduję się, że Dolina Chochołowska to największa walna dolina polskich Tatr. „Walna” – to słowo do tej pory kojarzyło mi się wyłącznie z lekcją WOS-u. O Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy opowiadał nam z przejęciem nasz nauczyciel.
– Ciekawe, czy nasz pan od WOS- u wie, że walna dolina to ta, która ciągnie się od podnóża gór, aż po ich główny grzbiet. Nie, zdecydowanie lepiej wypadłaby w tym quizie nasza geograficzka! – rozmyślam.
Nie jestem w stanie więcej się dowiedzieć, bo Krzysiek, mój starszy kuzyn, będący dzisiaj kierowcą, zatrzymuje się na parkingu, a Madzia, jego młodsza siostra, jakby tylko na to czekała szybko wyskakuje z auta. Ja raźnie do niej dołączam. Swoją drogą, jesteśmy ciekawym przykładem szczebli polskiej edukacji – Madzia jest w III klasie podstawówki, ja, (mam na imię Kaśka), w III klasie gimnazjum, a Krzysiek w tym roku kończy liceum. Magda jest okropnie ciekawska – jej ulubione zdania zaczynają się zwykle „A czemu?”, „Co to?”, „Kiedy?”, „Dlaczego?”. I tak ciągle. Całą drogę z Krakowa nie dawała nam spokoju, ale właściwie to dobrze. Nauczy się czegoś, a Krzyśkowi to się też przyda – chce być nauczycielem, więc musi umieć tłumaczyć.
Początkiem naszej trasy jest Siwa Polana. Madzia od razu podbiega do stojącego niedaleko krzyża i błaga o zrobienie zdjęcia. Krzysiek fotografuje ją i mówi:
– Świetne miejsce Madziu na zdjęcie wybrałaś. Stoisz dokładnie w tym samym miejscu, co papież Jan Paweł II.
– Jak to? – dziwi się moja młodsza kuzynka.
– To właśnie tutaj wylądował jego helikopter, gdy w trakcie swojej pielgrzymki do Polski przyleciał do Doliny Chochołowskiej. Stąd też charakterystyczny kształt krzyża – papieski pastorał.
Podążamy zielonym szlakiem w głąb Doliny. Wokół widać małe pasterskie szałasy. Jest to dość niezwykły widok dla kogoś, kto przez całe życie żył w bloku, bez większego kontaktu z naturą. Zaczynają się pojawiać pierwsze kępy krokusów, ale ciężko je dojrzeć poprzez tłumy ludzi idących do przodu. Docieramy do kolejnych polan i już widzę, że krokusów wystarczy dla wszystkich! Wydaje się, że zobaczenie krokusów, to niemal misja narodowa. Na Polanie Chochołowskiej zgromadziły się grupy ludzi z aparatami fotograficznymi. Aby nie być odosobnioną, ja także wyciągam swoją „maszynę” i robię kwiatom kilkadziesiąt zdjęć z różnej odległości. Krokusy wyglądają jak dobrze wyszkoleni modele – z jedną różnicą: nie potrzebują makijażu ani stroju, bo mają jedno i drugie. Gdy się patrzy na ich skupisko z większej odległości, ma się wrażenie, że to fioletowe morze! Z bliska natomiast widać, jak piękne są pojedyncze kwiaty. Niska łodyżka, złoty środek i fioletowe płatki – czyż nie jest to najpiękniejszy widok na świecie?
Moją zadumę przerywa pytanie Madzi:
– A skąd się wzięły te kwiaty?
– To głównie sprawka pasterzy i owiec. A raczej tych drugich – dodałam i zapytałam dziewczynkę, czy wie jak owce mogły pomóc kwiatom. Gdy smętnie pokręciła głową wyjaśniłam, że owce były wprowadzane na polany, gdzie często nadeptywały na nasiona krokusów wciskając je racicami w ziemię, lub przenosząc na nowe tereny.
Uf, misja zakończona – krokusy zobaczone! Krzyś i Madzia chcą jeszcze zjeść obowiązkową tatrzańską szarlotkę, bez której – jak oboje twierdzą – nie odjadą. Po pysznym posiłku siedzimy przed schroniskiem. Krzysio tęsknie spogląda to na Grzesia, to na Wołowiec, ale przypominam mu jedną z głównych górskich zasad.
– Krzysiu, pamiętaj: A jak aklimatyzacja – mówię stanowczym tonem.
– Akli … co? – pyta Magda.
– Przyzwyczajenie twojego ciała do nowych warunków. Inaczej szybko się zmęczysz i nie wejdziesz nawet na tamtą górkę – tłumaczę, pokazując niskie wzniesienie. – Musisz się przestawić na nowy klimat.
– Mam pomysł: przejdźmy się Szlakiem Papieskim do Doliny Jarząbczej, co, dziewczyny? – zapytał Krzyś.
Przytaknęłyśmy ochoczo.
– Muszę zrzucić tą szarlotkę! – zażartowałam.
Gdy dotarliśmy na miejsce, Magda nagle zaczęła coś pokazywać. Spojrzałam i uśmiechnęłam się: był to głaz z przyczepioną tablicą: >> Na to miejsce przybył Papież Jan Paweł II w dniu 23 czerwca 1983 r. „Mogłem w dniu dzisiejszym spojrzeć z bliska na Tatry i odetchnąć powietrzem mej młodości”<<
– Cały dzień z papieżem. Ciekawe, czy następne też? – zastanowiłam się na głos.
– Kto wie? Może – uśmiechnął się Krzysiek, a Magda podskoczyła.
– Cały dzień z papieżem! – zaśpiewała radośnie.

***

     Kochali Polacy księżną Kingę. Nie tylko za kopalnie soli, co im w darze dała, ale też za rozumne rządy. Dobrze się ludowi za jej czasów wiodło. Sól sprzedawana za granicę, dostatek przyniosła.
Jednak roku jednego szczęście opuściło lud Kingi – Tatarzy napadli na kraj. Władczyni, chcąc obronić poddanych, zebrała ich i zaczęła szukać kryjówki. Po pewnym czasie znalazła ją w górskiej dolinie. Górale widząc ukochaną swoją panią w niebezpieczeństwie postanowili jej pomóc. Zaczęli walkę z wrogiem. Walka długo trwała. W końcu jednak udało się – góralskie wojsko pokonało najeźdźcę. Księżna i lud odetchnęli z ulgą.
Ciała pokonanych Tatarów pozostawiono w dolinie. Po pewnym czasie zostały z nich tylko kości, od których miejsce to nazwano Doliną Kościeliską.

***

2 maja
       Dziś od rana budziły mnie jakieś hałasy. To Krzysio kartkami przewodnika szeleścił, mapę rozkładał, coś mruczał pod nosem.
– Znalazłeś dla nas jakąś ciekawą trasę? – zapytałam zaspana.
– A owszem, owszem. Przejdziemy się do Jaskini Mroźnej, obiad zjemy nad Smereczyńskim Stawem… I wrócimy do Krakowa! – zawołał.
– Ja nie chcę wracać! – rozpłakała się Magda.
– No co ty! Krzysio miał na myśli Wąwóz Kraków! – zaśmiałam się.
– Jesteś pewna? – dziewczynka wciąż nie jest zachwycona.
– No jasne – uśmiecham się, głaszcząc małą po głowie.
Przed wyjściem pomagam Magdzie spakować plecak.
– Po co sweter? Przecież jest ciepło! – dziwi się dziewczynka.
– Tutaj tak, ale potem może być chłodniej. Pogoda w górach często gwałtownie się zmienia – tłumaczę. Kilkanaście minut później jesteśmy już w kolejce do wejścia do doliny, kupujemy bilety… i rozpoczyna się nasza kolejna przygoda.
Już po chwili mija nas spora grupa ludzi. Wszyscy śmieją się i witają z nami.
– Skąd wy tu macie tylu znajomych? – zdumiewa się Magda.
– To obcy ludzie. Powitanie to górski zwyczaj – tym razem rolę tłumacza przejmuje Krzyś.
Jakiś czas później przeżywamy déjà vu – wchodzimy na Wyżnią Kirę Miętusią i otaczają nas krokusy. Kupujemy po oscypku, po czym ruszamy dalej zmieniając szlak zielony na czarny prowadzący nas do Jaskini Mroźnej. Chwilę potem przewodnik wprowadza nas do jaskini. Ciepłe ubrania od razu nam się przydają, bo temperatura spadła do 6 0C. Widoki zapierają dech w piersiach. Kilka razy prawie rozbijam sobie głowę o niskie sklepienie, a także stalaktyty zwisające z „sufitu”, ale jest to warte tych wszystkich zdjęć, które zrobiłam. W pewnej chwili Magda zaczyna piszczeć pokazując coś palcem.
– Patrzcie, tam są nietoperze! – woła.
– Mów ciszej. One boją się ciebie bardziej, niż ty ich – mówię.
Widząc zdumienie na twarzy kuzynki, przeciskam się do przewodnika i proszę o krótką opowieść na temat tych ssaków.
– Nietoperze znajdują w jaskini nocleg, jak ludzie w hotelu. Ponadto nie lubią być budzone, a szczególnie zimą może to dla nich skończyć się śmiercią z powodu wczesnego braku energii. Tak właśnie się stało, gdy turyści mogli tu jeszcze wchodzić w zimie. W pewnym momencie nietoperze po prostu wyginęły. Najczęstszym „gościem” tej jaskini jest ten maluch, nocek wąsatek – mężczyzna wskazał kilka malutkich stworzonek. – Waży od 3g do 6g i jest najmniejszy w Tatrach.
– Słodziutki – uśmiechnęła się Magda.
Nagle Krzysiek ożywił się i zaczął coś nam pokazywać.
– Patrzcie! Chyba już wiem skąd „zimowa” nazwa tej jaskini! – zawołał wskazując na ścianę.
Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam na ścianie coś jakby szron – nacieki kalcytu, jak wyjaśnił Krzyś.
Wprawdzie w jaskini nie było bardzo zimno, ale przyjemnie jest ogrzać się na słoneczku i popatrzeć na coś innego niż ściany.
– Życie speleologa? Dziękuję, to nie dla mnie – stwierdzam w duch.
Znów jesteśmy w Dolinie Kościeliskiej. Magda marudzi, że bolą ją nogi – no i ja się nie dziwię, bo mnie też, a ona jest dużo mniejsza. Krzyś zachęca Magdę do dalszego spaceru pytając:
– Wolisz obiad zwykły, czy artystyczny, co, mała podróżniczko?
– Artystyczny! Artystyczny! – woła dziewczynka ucieszona z nowego miana.
– OK. To dotrwaj jeszcze chwilę. Dojdziemy nad Smreczyński Staw i tam zjemy obiadek – dodał i zaczął nam opowiadać, że staw ten był uważany za bezdenny.
– Jest taka legenda, że pewien góral chciał zamienić go na łąkę. Kopanie rowu zostało mu przerwane przez głos dobiegający z jeziora, który ostrzegał go o niepowodzeniu, a nawet katastrofie. Wody z jeziora miałyby zalać wszystkie wsie aż do morza. Tak naprawdę staw ten ma około 5 metrów głębokości – dodał.
Skręcamy za czarnymi znakami w stronę stawu. Napis na tabliczce „Smereczyński Staw – 0,5 h” wprawił Madzię w świetny nastrój – jest już chyba bardzo głodna. Wreszcie się okazało, dlaczego Krzysio mówił o „artystycznym” obiedzie. Piękny widok! Świerki wokół stawu wyglądają zupełnie tak jakby odbijały się w lustrze. Bystra zalotnie przegląda się w toni wodnej. Mam wrażenie, że to sceneria z jakiejś baśni Andersena, czy też braci Grimm. Rozsiadamy się na drewnianych ławach i zajadamy obiad. Nasze kanapki wydają się nam prawdziwie królewskim przysmakiem, po tej całej wędrówce, którą mamy za sobą. Nagle koło nas siada grupka dzieci z przyrządami do rysowania i malowania.
Krzysiowi to przypomina, że słyszał o słynnych „gościach” tego miejsca – malarzach: Eliaszu, Gersonie, Wyczółkowskim.
– A Goszczyński i Żeromski? – o poetach zapomniałeś? Nie tylko malarze tu tworzyli – śmieję się.
– No dobrze, dobrze! – udaje obrażonego, ale też się śmieje.
Zbieramy swoje manatki. Ponieważ pogoda nam sprzyja nie spieszymy się zbytnio. Spokojnie zmierzamy w stronę Wąwozu Kraków – ostatniego punktu naszej wycieczki. Właściwie to ktoś musiałby mieć dużą wyobraźnie, żeby porównać to miejsce z naszym miastem, chociaż… Wąwóz rzeczywiście jest wąski i to pewnie ten element jego budowy wywołał skojarzenia z uliczkami Krakowa.
– Czemu ściany wąwozu są podparte patykami? – zdumiewa się Magda.
– To taki zwyczaj. Turyści to robią, żeby się nie zawaliły – wyjaśniam.
Mój wzrok przyciągają sterty pni leżących na ziemi. TPN jest obszarem chroniącym przyrodę w większości biernie, tzn. że nie ingeruje w przyrodę – stąd zapewne te zwalone drzewa na ziemi – pomyślałam.
Zwiedzanie „Starego Miasta” jeszcze nigdy mnie tak nie zmęczyło. Zwykle przejście przez krakowski Rynek nie wymaga użycia drabinek, łańcuchów czy klamr …

***

     Maciek Wrona na Podhalu się urodził. Od małego miał smykałkę do robienia w drewnie, a najlepiej mu jedno wychodziło – szkatułki. Potrafił je robić tak dobrze, że cała okolica znała go jako Maćka Szkatułkarza.
Gdy podrósł, postanowił wykorzystać swój talent. Zaciągnął się na statek pływający po Adriatyku, aby sprzedawać w nadmorskich krainach swoje dzieła. Zarobione pieniądze chował do drewnianego pudełka, a klucz od niego trzymał na sznurku zawieszonym na szyi.
Pewnego dnia, gdy płynął statkiem sztorm się rozpętał. Statek zatonął, a Maćka rybacy wyłowili. Kilka dni leżał w domu jednego z nich, po czym ruszył piechotą do domu. Był przygnębiony – co teraz rodzinie powie? Obiecał przywieźć pieniądze, a jego szkatułka zatonęła. Po jakimś czasie, załamany, siadł na kamieniu. Zapatrzył się na góry, przez które przechodził. Łza mu po policzku spłynęła i na ziemię spadła. Opuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Nagle… Co to? Szum się rozległ, jakby się gdzieś woda masą ogromną przelała. Podnosi Maciek wzrok i czuje, że mu ziemia spod nóg ucieka. Przed nim, tam gdzie jego łza upadła jeziorko się pojawiło! Przygląda się zdumiony i w pewnej chwili widzi, że mu coś błyska w wodzie znajomo. Sięga… Nie, nie daje rady, bo za głęboko. Wchodzi do wody, znów sięga. Tak! Udało się, złapał. Wyjmuje i oczy mu z orbit wychodzą. Toż to jego szkatułka z pieniędzmi, ta, która zatonęła!
– Dziękuję Ci, Boże – myśli, płacząc ze szczęścia. – Potęga Twoja granic nie ma. Tylko Ty mogłeś sprawić, że ta szkatułka tu przypłynęła aż z Adriatyku.
Na pamiątkę tego zdarzenia jezioro zostało nazwane Morskim Okiem.

***

3 maja
Krzysio zaproponował wyjście w Tatry Wysokie. Zgodziłam się, a teraz pakuję ekwipunek. Zaraz… Najpierw ubranie:
buty trekkingowe – mam;
ciepłe ubrania – mam na sobie;
kurtka przeciwdeszczowa – spakowana;
czapka – obecna;
plecak – jest, oczywiście;
apteczka – spoczywa w plecaku.
Cóż …, chyba wszystko. Co teraz? A, jedzenie. Kanapki, czekolada … Woda do picia! Zapomniałabym o niej. Skoro ubrania i jedzenie są spakowane, to jesteśmy chyba gotowi.
– Krzysiu, zabrać coś jeszcze? – pytam.
– Nie, mamy wszystko. Pamiętasz „burzowe SOS”?
– Jasne, Zejść do lasu, albo usiąść na plecaku i skulić się. Nie wolno chować się pod pojedynczymi drzewami czy skałami ani używać komórki.
– Super. A ja myślałem, że tego nie uczą w szkole! – żartuje kuzynek.
– Nie uczą. A właśnie, która jest godzina? Trzeba się zbierać.
– Dokładnie 5.30 – odpowiada Krzyś.
Jesteśmy już na parkingu na Polanie Palenica. Jest na tyle wcześnie, że prawie nikogo nie ma. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do Morskiego Oka. Ponieważ rześkie powietrze sprzyja marszowi tylko na chwilę zatrzymujemy się na mostku przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Czuję, że ten widok napełnia mnie jakąś dziwną radością. Fontanny rozpryskującej się wody przypominają mi ogon białego pawia stroszącego pióra przed samiczką.
Magda wypatruje oznaczeń czerwonego szlaku. Nie ma tu innych, ale sprawia jej to przyjemność. Ja i Krzyś jesteśmy tak zatopieni w myślach, że nie reagujemy na nic.
Trasa Doliną Rybiego Potoku dobiega końca. Przed nami widać już schronisko nad Morskim Okiem. Schodzimy nad jezioro po wielkich głazach, wyglądających czasem jak koła młyńskie. Dobrze, że dziś nie ma mgły, nawet odległe stąd Rysy są świetnie widoczne. Jezioro mieni się w słońcu i rzeczywiście jego kolor przypomina wody legendarnego Adriatyku.
– Dziewczyny, chodźcie, zaprowadzę was w moje „zaczarowane” miejsce – woła Krzysiek.
Podchodzimy na niewielkie wzniesienie, z którego rozpościera się niezwykły widok. Mnich po drugiej stronie jeziora przygląda się nam w skupieniu. Niewiele myśląc pochylam przed nim głowę.
Mój wzrok przyciąga mała kapliczka wisząca na limbie.
– Matka Boża od Szczęśliwych Powrotów? – dziwi się Magda.
– Pierwsza kapliczka, którą tu powieszono upamiętniała śmierć pracowników schroniska, zmarłych pod lawiną w trakcie rozbijania lodu na jeziorze. Ta, która wisi teraz została wykonana przez górali. Figurka to kopia Królowej Tatr z Wiktorówek – wyjaśniał Krzyś.
– A ja słyszałam, że limba nazywana jest królową Tatr – odezwała się Magda.
– Tak, odpowiednie drzewo wybrano do powieszenia tej figury – stwierdziłam.
Ruszamy w dalszą drogę. Czeka na nas Szpiglasowy Wierch. Trasa początkowo wydawała się łatwa, ale na Przełęcz Szpiglasową dotarliśmy mokrzy od potu. Pomiędzy jednym, a drugim łykiem mineralnej, Krzysiek wysapał:
– Madzia, jest 2110!
– Eee, Krzysiu, mamy 2011 rok – powiedziała Magda z niepokojem patrząc na brata.
– Oj, siostrzyczko, siostrzyczko. Ja myślałem o wysokości przełęczy, a nie o kalendarzu.
– Krzysio, a jak wysoki jest Szpiglasowy Wierch? – pyta Madzia.
– To będzie twój pierwszy dwutysięcznik – ma 2172 m .
Magda jest zmęczona, ale zadowolona. Chyba planuje pochwalenie się swoim „wyczynem” kolegom z klasy. Gdy schodzimy z przełęczy, stroma rynna zmusza nas do stosowania zasady „trzech punktów podparcia”. Szczególnie Magdzie przypominamy o konieczności korzystania z łańcuchów. Gdy trasa staje się łatwiejsza, wskazuję Magdzie jeden ze szczytów.
– To Świstowa Czuba – mówię.
– Co? – Magda chyba nie bardzo rozumie.
– Nazywa się tak od świstaków, które mieszkają w tym rejonie –tłumaczę. – Kopią norki, w których śpią i chronią się przed drapieżnikami.
– A jak to możliwe? Przecież tu są same skały!
– Świstaki to maszyny do kopania. Nora jest duża i ma wiele tuneli z toaletą włącznie. Mieszkają w nich całe „świszczące” rodzinki – uśmiecham się.
Madzia rozgląda się wokoło mając chyba nadzieję, że chociaż jednego świstaka dostrzeże.
– Łatwiej je usłyszeć niż zobaczyć – wyjaśniam.
– A czy to prawda, że świstaki były zabijane dla sadła? – pyta zaciekawiona dziewczynka.
– Tak. Wierzono, że pomaga na zranienia, kaszel i inne dolegliwości. Teraz w Polsce Świstaki są zaliczane do gatunków zagrożonych – głównie przez zbyt dużą ilość turystów w górach, a także wzrost ilości drapieżników oraz kłusownictwo – odpowiadam.
Dolina Pięciu Stawów Polskich mruga do nas parami swoich głęboko osadzonych wodnych oczu. Kierujemy się w stronę Doliny Roztoki. Miejscami jest bardzo ślisko. To „sprawka” kamieni, po których idziemy. To tzw. wygłady lodowcowe. „Pamiątka” po lodowcu, który przesuwał się po skałach. Wkrótce stajemy przed kolejnym dziś wielkim wodospadem – Siklawą. Wygląda jak porywany wiatrem welon panny młodej skrzący się w słońcu milionami szlachetnych kamieni.
Zielonym szlakiem powracamy na miejsce, które już raz dziś widzieliśmy – Wodogrzmotów Mickiewicza, a stamtąd już znaną trasą na polanę, gdzie zaczęła się dzisiejsza wędrówka. Jesteśmy wyczerpani, ale dumni z siebie.
Tatry napełniają moją duszę niesłychaną radością …

Monika Cisek

.

God was glad looking at Poland. He created it well. The angels sent to its different parts brought good news: that the ground was fertile and gave good crops, water was clear and people hard-working and pious. Only from Podhale there was no news. It bothered Lord, as he wanted to know what was happening to the mountaineers as well.
Eventually, he called Mother of God.
“Help Me, as I do not know what to do. The lack of news from Podhale pesters Me.” He said to her.
“I think that I know what I will do. I will take Jesus and go down to Earth. I will come back in some time and tell you everything.” smiled Mary.
And so the Holy Virgin came down from heaven. She goes, looks around. She sees fed animals, smiling people. She is delighted, because she knows that God will enjoy such news. Unfortunately, night fell quickly – just like it does in winter, which was reigning at the time. It was time to find accommodation. Consequently, Mary searches for a proper place. She ascertains if there are any buildings nearby. She finds it more and more difficult to keep going, as baby Jesus is not light at all and mountain roads are extremely bumpy. Eventually, she comes to some house. She knocks hesitantly. The farmer leans out through the door and his eyes grow huge from amazement.
‘Woman, what art tha doin’ here at this time? An’ with th’ child?!’ he marvels. He quickly shows Mother of God in to the inside of the house. “Baśka, prepare th’ dry clothes an’ some food, but quickly! A lonely mother wandered here!” he shouts in the direction of the other room’s door.
“Why, is somethin’ burnin’ or what?” answers the wife, but she comes after some minutes, holding her own best dress, a bowl of soup and a pot of warm milk.
The next day the farmer wakes up and goes to check how the guest is feeling. He looks, and the woman is not there. He searches in the whole house – and nothing, there is no trace! He looks outside and has to grab the doorframe so as not to fall down. There is something like a violet road leading from the door. Having calmed down, the man looks at it closely. It turns out that it is all made of violet lilies. The flowers grow in the footprints imprinted in the snow.
“Baśka! It seems we hosted th’ Mother o’ God herself yesterday!” he screams, coming in to the house.
From this time on, the lilies, later called crocuses, grow in Tatra.

***

1 May
Mission: to see the crocuses.

Place: Chochołowska Valley.

Time: the whole present day.

That’s how my plans for the nearest hours look like.
We’re driving a car. I’m holding my favorite tourist guide in my hand. I decide to read a bit about the destination of our journey, so I open the book. I’m surprised – I get to know that Chochołowska Valley is the biggest ristics valley of Polish Tatra. I’ve never heard this word before – I’ve only heard about ‘an annual general meeting’, which I connected with the civics classes [1]. Our teacher told us about it excitedly.
“I’m curious if our civics teacher knows that a ristics valley is the one that extends from the foothills of the mountains up to their main ridge. No, our geography teacher would have much better results in this quiz!” I think.
I can’t get to know more, because Krzysiek, my older cousin being our driver today, stops on the parking lot and Madzia, his younger sister, quickly jumps out of the car, as if that was just what she’d been waiting for. By the way, we are an interesting example of the stages of Polish education – Madzia is in the 3rd year of primary school, I (my name is Kaśka) am in the 3rd year of junior high school and Krzysiek is graduating from high school this year. Magda is terribly curious – her favorite sentences begin with “Why?”, “What is it?”, “When?”. And it keeps going on. She wouldn’t leave us alone during the whole way from Cracow, but as a matter of fact it’s good. She’ll learn something and it will be useful for Krzysiek, too – he wants to be a teacher, so he needs to be able to explain things.
The beginning of our trip is Siwa Valley. Madzia runs to the cross standing nearby at once and begs to have her picture taken. Krzysiek takes a picture of her and says: “You chose a great place for a picture, Madzia. You’re standing in exactly where John Paul II did”.
“How come?” marvels my younger cousin.
“It’s here where his helicopter landed when he flied to Chochołowska Valley [2] during his pilgrimage to Poland. And that is where the characteristic shape of the cross – the papal crosier – comes from.”
We follow the green route up the Valley. Small shepherds’ shelters are to be seen around. It’s quite an unusual sight for somebody who’s lived in the block of flats for all their life, without any bigger contact with nature. First knots of crocuses are starting to show up, but they’re hard to notice in the crowds of people going forward. We get to the next logs and I already see that there’ll be enough crocuses for everyone! It seems that seeing the crocuses is almost a national mission. Crowds of people with photo cameras gathered on Chochołowska Log. So as not to be secluded, I also take my “machine” out and take tens of pictures of the flowers from different distances. The crocuses look as well-trained models, with one difference: they don’t need neither make-up nor clothes, as they’ve got both. When you look at their agglomeration from a greater distance, you have an impression that it’s a violet sea! At close range, though, you can see how beautiful the single flowers are. A short stalk, a gold center and violet flakes – isn’t it the most beautiful sight in the world?
Madzia’s question interrupts my wistfulness.
“And where did those flowers come from?”
“It’s mainly the shepherds’ and sheep’ work. Or rather the latter,” I added and asked the girlie if she knew how the sheep could help the crocuses. When she shook her head mournfully, I explained that the sheep were introduced to the logs, where they would often step on the crocuses’ seeds, pushing them into the ground with their hooves or taking them to the new areas.
hew, mission completed – crocuses seen! Krzyś and Madzia want to eat the obligatory apple pie, without which – as they both claim – they won’t go away. After a tasty meal we seat I front of the mountain hut. Krzysio looks longily on Grześ and Wołowiec, but I remind him of one of the most important mountain rules:
“Krzysio, remember: “A” for “acclimatization”” I say in an authoritative tone.
“Accli… what?” asks Magda.
“Getting your body used to the new conditions. Otherwise, you’ll tire yourself and won’t even go up that hill.’ I explain, pointing at a low prominence. ‘You’ve got to switch to a different climate.”
“I’ve got an idea: let’s have a walk along the Papal Route to Jarząbcza Valley, what do you think, girls?” asked Krzyś.
We nodded willingly.
“I’ve got to waste this apple pie!” I joked.
When we reached our destination, Magda suddenly started pointing at something. I looked and smiled: it was a boulder with the board: “Pope John Paul II arrived to this place on 23 June 1983.
»Today I could take a close look on Tatra and breathe the air of my youth.«”
“A whole day with the Pope. I’m curious if the others will be like that too!”, I wondered aloud.
“Who knows? Maybe…” Krzysiek smiled and Magda jumped.
“A whole day with the Pope!” she sang happily.

***

Poles loved duchess Kinga. Not only for the mines that she gave them as a gift [3], but also for intelligent reign. People lived well in her times. Salt, sold abroad, gave affluence.
But one year luck abandoned Kinga’s people – the Tatars the country. The ruler, willing to protect her subjects, gathered them and started seeking the hideaway. After some time she found it in a mountain valley. The mountaineers, seeing their beloved lady in danger, decided to help her. They started a fight with the enemy. The fight was long. Eventually, though, it became a success – the mountaineers’ army defeated the invader. The duchess and people sighed with relief.
The bodies of the defeated Tatars were left in the valley. After some time there were only bones left from them, so this place was called Kościeliska Valley [4].

***

2 May
Today some noises have been waking me since morning. It was Krzysio rustling the guide’s pages, unfolding the map, mumbling something under his nose.
“Did you find any interesting route for us?” I asked, sleepy.
“Well, yes, yes. We’ll take a walk to Mroźna Cave, eat dinner by Smereczyński Pond… And we’ll come back to Cracow!” he shouted.
“I don’t want to come back!” Magda burst into tears.
“Come on! Krzysio meant Kraków Ravine!” I laughed [5].
“Are you sure?” the girlie still isn’t impressed.
“Of course.” I smile, stroking the little one’s head.
I help Magda pack her backpack before departing.
“What’s the sweater for? It’s warm now!” the girl marvels.
“Here – yes, but it can be cooler later. The weather in mountains often changes suddenly.” I explain. A dozen or so minutes later we are already queuing to the entrance of the valley, we buy the tickets… and our next adventure begins.
Just after a while a large group of people passes us by. All of them laugh and greet us.
“How is it possible that you’ve got so many friends here?” Magda asks, amazed.
“These are strangers. Greeting is a mountain custom,” – this time Krzysio takes the role of the one who explains things on himself.
me time later we experience déjà vu – we climb up Wyżnia Kira Miętusia and find ourselves surrounded by crocuses. We buy one sheep cheese each, after which we move on, changing the green route to the black one, leading us to Mroźna Cave [6]. A minute later the guide leads us to the cave. Warm clothes become useful immediately, because the temperature dropped to -6°C. I almost hurt my head on the low vault and stalactites hanging from the ‘ceiling’ several times, but it’s worth all of those pictures I took. At one point Magda starts to pule, pointing her finger on something.
“Look, there are bats there!” she calls.
“Speak more quietly. They’re more afraid of you than you are of tchem”, I say.
Seeing amazement on my cousin’s face, I push my way to the guide and ask him for a short story on the topic of those mammals.
find accommodation in the cave, just like humans do in a hotel. Furthermore, they do not like being waken up, and particularly in winter it can end up with their death due to the early lack of energy. That’s what happened when tourists still could enter the cave in winter. At one point the bats just became extinct. The most common ‘guest’ of the cave is this little one, the whiskered bat”, the man pointed at some tiny creatures. “It weighs from 3g to 6g and is the smallest in Tatra.”
“Sweet,” smiled Magda.
Suddenly, Krzysiek livened up and started showing us something.
“Look! I probably already know where the ‘winter’ name of the cave came from!” he shouted, pointing at the wall.
When I came nearer, I saw something like hoarfrost on the wall – calcite formations, as Krzyś explained.
Admittedly, it wasn’t very cold in the cave, but it’s nice to warm yourself in the sun and look on something different than walls.
“The life of speleologist? Thank you, it’s not for me, I think to myself.
We’re in Kościeliska Valley again. Magda’s mourning that her legs are aching – well, no wonder, because mine are too, and she’s a lot smaller. Krzyś encourages Magda to further walk, saying:
“Do you prefer a normal or artistic dinner, little traveler?”
“Artistic! Artistic!” little girl shouts, gratified with a new name.
“OK. So survive for a while. We’ll reach Smreczyński Pond and eat the dinner there,” he added and started telling us that the pond was taken for bottomless.
“The legend has it, one mountaineer wanted to make a meadow out of it. His digging was interrupted by a voice from the lake, which warned him about the failure, and even a disaster. Waters from the lake were to flood all the villages up to the sea. The pond is really 5 meters deep.” he added.
We turn, following the black signs in the pond’s direction. Inscription on the plate “Smreczyński Pond – 0,5h” fit Magda in a good mood – she must already be very hungry. At last it turned out why Krzysio talked about the “artistic” dinner. A beautiful view! Spruces around the pod look as if they were reflecting in the mirror. Bystra coquettishly looks at herself in the water column. I’ve got an impression that it’s a scenery from some Grimm brothers or Andersen’s fairy tale. We sit on the wooden benches and eat the dinner. Our sandwiches seem to be a real royal delicacy after that whole trip we had behind us. Suddenly a group of children with drawing and painting equipment sits next to us.
It reminds Krzyś that he heard of famous “guests” of this place – painters: Eliasz, Gerson, Wyczółkowski.
“And Goszczyński and Żeromski? Did you forget about the poets? Not only painted created here.” – I laugh.
“Well, alright, alright!” – he pretends to be resentful, but he laughs, too.
We pack our goods and chattels. As the weather is on our side, we don’t hurry much. We peacefully move towards Kraków Ravine, the last point of our trip. As a matter of fact, someone would have to have an improved imagination to compare this place to our city, albeit… The ravine is actually narrow and that must have been the element of its built that triggered associations with Cracow’s streets.
“Why are the ravine’s walls supported with sticks?” marvels Magda.
That’s such a custom. Tourists do that, so that they don’t collapse”, I explain.
The piles of trunks lying on the ground draw my sight. “Tatra National Park is the area protecting nature mostly in the passive way, which means that it doesn’t interfere in the nature – that’s undoubtedly where those fallen trees on the ground are from,” I thought.
Visiting “Old Town” has never tired me so much before. Going through the Cracow Market doesn’t normally require using ladders, chains or clasps…

***

Maciek Wrona was born in Podhale. He has had a knack for sculpting in wood since he was a small chap and there was one thing he make particularly well – caskets. He could make them so well that he was known as Maciek the Casket Maker in the whole neighborhood.
When he grew up, he decided to use his talent. He enlisted on the ship sailing across Adriatic to sell his works in the coastal lands. He hid the earned money in a wooden box and held its key on the string on his neck.
One day, when he was sailing on the ship, a storm broke out. The ship drowned and Maciek was salvaged by the fishermen. He lied in the house of one of them for a few days, after which he went home on foot. He was glum – what will he tell his family now? He had promised to bring money and the casket drowned. After some time, low-spirited, he sat on a rock. He fixed his gaze on the mountains which he was going through. A tear flew down his face and fell on the ground. He lowered his head and hid his face in his hands. Suddenly… What is that? A noise was to be heard, as if a huge mass of water broke somewhere. Maciek lifts his sight and feels that he is losing his grip. In front of him, just where his tear had fell, appeared a small lake! He looks, flabbergasted, and suddenly sees something shining familiar in the water. He reaches… No, he cannot manage, because it is too deep. He goes in to the water, reaches again. Yes! He managed to catch it. He takes it out and his eyes pop. This is his casket with money, the one that drowned!
“Thank you, God,” he thinks, “Your might has no borders. Only You could make that casket come back from Adriatic itself.”
As a token of that event, the lake was named Morskie Oko [7].

***

3 May
Krzysio suggested a trip to High Tatra. I agreed and am packing the equipment now. Hold on… Clothes first:
• trekking shoes – I’ve got them;
• warm clothes – I’ve got them on;
• rain jacket – packed;
• cap – present;
• backpack – there it is, of course;
• first-aid kit – lying in the backpack.
Well… that’s probably all. What now? Aaah, food. Sandwiches, chocolate… Drinking water! I would have forgotten about it. Since clothes and food are packed, we’re probably ready.
“Krzysio, shall I take anything else?” I ask.
“No, we’ve got everything. Do you remember the “storm SOS”?”
“Of course, go down to the forest or sit down on the backpack and curl up. You can neither hide under the single trees or rocks nor use the mobile.”
“Great! And I thought they don’t teach that at school!” my cousin jokes.
“They don’t. Ah, what time is it? We need to gather up.“
“5:30 precisely,” answers Krzyś.
We are already on the parking lot on Palenica Glade. It’s so early that there’s scarcely anybody there. We want to reach Morskie Oko as quickly as we can. Since brisk air is conducive to march, we stop near a small bridge next to Wodogrzmoty Mickiewicza [8] only for a while. I feel that this sight fills me with some strange joy. Fountain of water splashing around remind me of a tail of white peacock ruffling his feathers in front of the female.
Magda is spotting the signs of the red route. There are no others here, but she finds pleasure in that. Me and Krzyś are so lost in our thoughts that we don’t react to anything.
The route along the Rybi Potok Valley comes to an end. The mountain hut by Morskie Oko is already to be seen. We go down towards the lake, using the huge boulders that sometimes look like water wheels. It’s good that there’s no fog today, even Rysy, which is far away from here, is clearly visible. The lake is sparkling in the sun and its color really resembles the waters of legendary Adriatic.
“Girls, come, I’ll take you to my “enchanted” place!” calls Krzysiek.
We go up the low hill, from which an amazing view extends. Mnich [9] on the other side of the lake looks at us in concentration. Not thinking much, I bow my head in front of it.
A small chapel hanging on the Swiss pine catches my eye.
“Our Lady of Happy Return?” Magda marvels.
“The first chapel they hanged here commemorated the death of the mountain hut’s workers, who died under the avalanche while breaking the ice on the lake. The one that hangs now was made by the mountaineers. The figure is a copy of Queen of Tatra from Wiktorówki” explained Krzyś.
“And I heard that the Swiss pine is called the queen of Tatra,” said Magda.
“Yes, they chose a proper tree to hang this figure on” I claim.
We move on. Szpiglasowy Wierch is waiting for us. The route seemed easy at the beginning, but we reached Szpiglasowa Pass wet with sweat. Between one and the other mouthful of mineral water Krzysiek gasped, “Madzia, it’s 2110!”
“Eeeh, Krzysio, it’s the year 2011,” said Magda, looking at her brother with anxiety.
“Oh, sis, sis. I meant the height of the pass, not the calendar.”
“Krzysio, and how high is Szpiglasowy Wierch?” asks Madzia.
“This will be your first mountain which is over 2000 meters high – it’s 2172 meters high.”
Magda is tired, but glad. She’s probably planning to boast about her “feat” to her classmates. When we go down from the pass, a steep gutter forces us to use the rule of “three points of support”. We particularly remind Magda of the necessity to use chains. When the route becomes easier, I show Magda one of the summits.
“That’s Świstowa Czuba,” I say.
“What?” Magda seems not to understand well.
“It’s name comes from the whistlers [10] that live in that region” I explain. “They dig burrows in which they sleep and protect themselves from the predators.”
“And how is it possible? There are only rocks here!”
“Whistlers are “digging machines”. The burrow is big and has many tunnels, including toilet. The whole “whistling” families live in them,” I smile.
Madzia turns around, probably hoping to notice at least one whistler.
“It’s easier to hear them than to see them,” I explain.
“And is that true that whistlers used to be killed for their fat?” asks the girl, curious.
“Yes. It was believed that the fat helps curing the injuries, cough and other ailments. Now whistlers are classified as endangered species in Poland – mainly because of too big amount of tourists in Tatra, as well as the increase in the number of predators and poaching,” I answer.
The Valley of Five Polish Ponds winks at us with the pairs of its deep-set eyes. We go in the direction of Roztoka Valley. It’s very slippery in places. This is the doing of the stones we walk on. These are so called glacial polishes. A memento of the glacier that used to move on the rocks. Soon, we stand in front of the next great waterfall for today – Siklawa. It looks like a braid’s veil caught in the wind, sparkling with in the sun with millions of gems.
We follow the green route, coming back to Wodogrzmoty Mickiewicza, which we’ve already seen one time today, and from there, following the already known route, to the clearing where today’s trip began. We’re exhausted, but proud of ourselves.
Tatra fill my soul with unparalleled happiness…

***

[1] In Polish language the English words “ristics” and “general” (the latter – used only in this context) have the same equivalent: “walna”.

[2] One of the best known valleys in Polish Tatra, the name can be roughly translated as “The Valley of Mulch”. John Paul II visited it during his pilgrimage to Poland in 1983.

[3] The legend has it, Kinga wanted to give Polish people an ability to have their own salt instead of buying it from abroad (it was expensive in her times). She threw her wedding ring to the salt mine in Hungary, where she came from. Some time later, when she went to Wieliczka, she told her people to dig in one place of the town. They found a salt deposit. That is how salt mine in Wieliczka was founded.

[4] The name of the valley comes from the Polish word ‘kości’, meaning ‘bones’. Its literary translation would be “The Valley of Bones”. This is one of the best known valleys in Polish Tatra.

[5] The name of the ravine is identical as the Polish name of Cracow. That’s why Magda didn’t understand what her brother had meant.

[6] This cave is one of the tourist attractions of Tatra National Park – and the only cave there that you can’t enter without a ticket. It’s name means “Frosty” and was given to it due to the constantly low temperature inside.

[7] Literally translating: “The Sea Eye”, one of the best known lakes in Polish Tatra.

[8] A famous waterfall in Tatra, literary translation of the name would be “The Roaring Waters of Mickiewicz”.

[9] A well-known Polish mountain, the name means “Monk” in the literary translation

[10] The Polish name of whistler is „świstak” – and that’s what the name of the mountain comes from.

Monika Cisek